środa, 5 grudnia 2012

Tosty francuskie z borówkami

   Uwielbiam odkrywać nowe rzeczy! I nie mówię tu tylko o jedzeniu. Odnajdywanie nowych smaków, piosenek, książek, zdań, miejsc jest zaskakujące, miło głaszcze naszą duszę. Sprawia, że czujemy się niczym mali odkrywcy, a nawet i bohaterowie. A gdy możemy się naszym znaleziskiem podzielić z ukochaną osobą, wtedy cieszy jeszcze bardziej! Też tak macie? Czy wolicie jak Gollum, schować swój sssssskarb głęboko w kieszeni i upijać się nim w samotności? Ja zdecydowanie wolę, ogłaszać całemu światu co koniecznie musi posłuchać, obejrzeć, dotknąć, zjeść. Chyba, że jest to maleńki słoik, pachnącego, słodkiego dżemu z bardzo dziwnym posmakiem. Wtedy jestem Smeagolem w stu procentach ;-) Tylko się tak nie garbię ;-) sssssssłoiczek, sssssskarb, sssssssmakowity...
  Dżemik dżemikiem, ale taki właśnie skarb znalazłam dziś w swojej lodówce. Miałam już wcześniej na niego oko, ale wydawało mi się, że jest kolejnymi truskawkowymi konfiturami. Słoiczek jest mały, zgrabny koloru bordowego. Otworzyłam. Są pesteczki, galaretowata konsystencja, na bank truskawkowy. Odrobina na łyżkę, z łyżki na język i.... zdziwienie! Co za smak! Kochani, ja nie mam pojęcia co się tam kryje! Wsadzam łyżkę, smakuję, smakuję... nic. Jeden palec do słoika, drugi, zostawiam na ustach, zlizuję... nic! Wącham - truskawki. Próbuję - nic. Podsunęłam Tomkowi pod nos, spróbował, zdiagnozował - skittlesy! Coś podobnego! Próbuję raz jeszcze, matko z córką! Toż to skittlesy i truskawki zaczarowane w dżemową galaretkę! Tak naprawdę nie jestem przekonana, czy nasze kubki smakowe nie zrobiły nam psikusa. Może ktoś z Was ma ochotę, zmierzyć się z tą zagadką? Nie wiem jeszcze jakby to miało wyglądać, ale jak tylko coś wymyślę to napiszę. A teraz idźmy dalej w odkrywaniu. Kilka dni temu, znalazłam fantastyczne radio! Włączyłam iTunsa, żeby posłuchać "Talking Heads" i wyskoczyła mi jakaś aktualizacja. Ja z update'ami, informatyką, komputerami jestem na bakier, więc szybko kliknęłam 'zainstaluj' i już. Wyskoczyło mi okno z kilkunastoma radiami, przeróżne; country, electric, hip-hop itd. Kliknęłam pod jakże cudowną literę 'A' i włączyło mi się radio: American songbook SKY. Moje uszy są przeszczęśliwe. Moje ramiona kołyszą się, a w brzuchu czuję tysiące barw. Dużo zieleni i błękitów. Klasyczne głosy od Mela Torma przez Dianę Krall po Nata Kinga Cole'a. Wspaniałe! Słucham, słucham, słucham, co chwilę próbując skittlesowego dżemu.
   I nareszcie, odkrycie nr 3 - tosty francuskie. Puszyste, słodkie, delikatne, z odrobiną jesieni - borówkami. Przepis tak prosty, tak smaczny, a do znalezienia go wystarczyło jak się okazuje, przypadkiem włączyć telewizor. Chałka smażona na masełku, zawładnęła naszymi podniebieniami i sercami. Rozpieszczanie, rozmiękanie, puszystość - to słowa na dziś.


Tosty francuskie z borówkami i miodem






Potrzebne będą:
- 1 chałka (nawet lepiej gdy będzie kilkudniowa, wtedy bardzo dobrze będzie nam wchłaniać mleko)
- 400 ml mleka
- 2 jaja
- 2 łyżki masła
- łyżeczka cukru waniliowego
- 50 g drobnego cukru
- 2-3 łyżeczki midu
- owoce: borówki/maliny/lub co lubicie ;-)

Mleko, jaja i cukry wymieszajcie w miseczce. Kromki chałki maczajcie w mieszance, aż napęcznieją. Smażcie na masełku dopóki nie zrobią się brązowe. Gorące tosty podawajcie posypane owocami, i polane miodem.
Do tego zimne mleko albo świeży sok z pomarańczy.
Mmmmm... smacznego...
Alicja.


Żeby się przyjemnie smażyło...



ps. a z dżemikiem może konkurs?

środa, 7 listopada 2012

Łosoś skąpany w słodkiej śmietance na piórach.

   Za oknem deszcz, chłód i zawierucha. Dlatego postanowiłam, że tutaj dziś będzie ciepło. Aleeee cieeeeeepło! Jakby powiedziała nasza kochana Monika! Tak...ciepło, cieplusio, cieplutko, najcieplej. A jak taka temperatura to i... wakacje. Wspomnienia, zdjęcia, pamiątki i przygoda. Wakacje 2011 były największą przygodą , jaką w swoim dwudziestosześcioletnim, cudownym życiu przeżyłam.
   "Pari, Pari!" - powtarzałam podekscytowana w kółko, kiedy prawie o północy znaleźliśmy się w samym sercu Paryża. Och, co za emocje! Kilka godzin podróży, na tylnim siedzeniu jeeepa. Między ukochanym Tomusiem, który dzielnie słuchał o polityce Belgii, a dziesięcioletnią dziewczynką, pokazującą mi swojego ulubionego misia, i włączającą "Marsjanie atakują" z angielskimi napisami, abym też mogła obejrzeć. Przemiłe dziecko! Ze stacji benzynowej już za Brugią, zabrała nas rodzinka belgów. Bardzo sympatyczni, otwarci ludzie. Sam Paryż... straszny! Ja się pytam, gdzie ta Coco, Dior, i  muzyka ze wszystkich komedii romantycznych! Zamiast tego usłyszeliśmy strzał, i opowieść o tym, jak to w parku tym, o tu, niedalekim, przechadzają się nocą transwestyci, prostytutki i inne dziwne rzeczy. Znaleźliśmy wspaniały hostel; wąsko, gorąco, szpitalne łóżka, pokój 4-osobowy, i w pokoju na posłaniu obok... zakochana para chińczyków. Nieźle! "Hi - Hi" I tak sobie wyznawaliśmy miłość w tym paryskim hoteliku, my po polsku, sąsiedzi po chińsku.
    Im wyżej słonce wzbijało się w niebo, tym było lepiej. Czarna sukienka, z przypiętą czerwoną różą, płaskie sandałki, dłuuuuuuuuga bagietka, przewodniki, i mieliśmy już prawdziwy "Pari Pari!" Kolorowymi uliczkami, między stolikami, turystami, spacerowaliśmy i wchłanialiśmy obcą kulturę, wszystkimi zmysłami. Pierwsze 'must be' - Luwr i niebotyczna kolejka. Znana wszystkim szklana piramida, miliony fleszy, jeden globtroter 'chwyta w palce' budowlę, drugi robi zdjęcie. W środku, głowa boli od przepychu, jasności i ciągłego ględzenia turystów. Mona Lisy nie zobaczysz, bo japończyki napierniczają, napierają, naskakują, podskakują z aparatami. Co za japończyki. Wieża Eiffla, nareszcie miejsce gdzie można odpocząć. Postanowiliśmy być bardzo romantyczni, jak tysiące znajdujących się tam osób, kupiliśmy wino, i siedzieliśmy na trawce pod jednym z siedmiu cudów świata.
    Nadeszła pora obiadowa, cóż piękniejszego w stolicy Francji! Jedzenie, wino, desery. Wodzeni za nos różnego rodzaju zapachami, zaglądając delikatnie francuzom w talerze, chodziliśmy z knajpki do knajpki, sprawdzając ceny (mieliśmy przed sobą jeszcze daleką podróż do Barcelony), długo szukając odpowiedniego miejsca. Kiedy wszystkie te potrawy na raz, i każdą z osobna widziałam już i czułam w brzuszku, te kuszące warzywa, zapiekanki, wino w kieliszkach, wtedy stało się coś niesłychanego. Tomuś powiedział: "Chcę chińszczyznę" Więc co? Miłość. A, że z miłości robi się różne głupoty, poszliśmy na chińczyka. To była jedna z dwóch, najgorszych potraw jakie w życiu jadłam. Na szczęście śmiechu było co niemiara, a już w kilka minut później lizałam przepyszne lody na poprawę humoru. Olbrzymia, waniliowa porcja, złożona z dwóch kul, w kruchym, cukrowym wafelku, jedzona nad Sekwaną, zatarła na zawsze ślad po makaronie z warzywami. Pamiętajcie, jeśli kiedyś, będąc w Paryżu, zdarzy wam się popełnić jakąś gafę, wtedy śmiało przypomnijcie sobie co zjadła na obiad Alka w krainie pyszności ;-)

   Nie bójcie się, nie będzie dziś chińszczyzny. Swoją obecnością, zaszczycił nas dziś król nad królami, jaśnie różowy Pan Łosoś. I oczywiście przepis nie pochodzi, z domu zgrabnej, giętkiej francuzki. Nie pochodzi nawet z miejsca występowania łososia, czyli z północnej części Atlantyku. Był znacznie bliżej, w Ławach.
Wspaniały kolor, zapach po upieczeniu. Gotowany, smażony, pieczony, grillowany - zawsze jest panem i władcą stołu. Jest drogi, dlatego nie zawsze mogę sobie na niego pozwolić, ale wtedy smak jest jeszcze bardziej intensywny. Zamknijcie oczy, i zobaczcie jak fantastycznie spływa po nim sok z cytryny.
Koniec! Gotujemy bo ślinka cieknie!

 Łosoś skąpany w słodkiej śmietance na piórach







Na romantyczny obiad we dwoje, lub miły wieczór z Przyjaciółką
potrzebne będą:

- 250 g łososia (może być wędzony)
- 250 g makaronu pióra
- 0,5 l śmietanki 30%
- jedna średnia cebulka
- sól i pieprz
-  świeża pietruszka
- cytryna
- łyżka oliwy

Makaronowe pióra ugotujcie w osolonej wodzie, tak by były al dente.
Cebulkę posiekajcie, i podsmażcie na oliwie, na patelni. Pozwólcie jej się tylko zeszklić, pamiętajcie, że nie może zbrązowieć. Do przygotowanej tak cebuli, dorzućcie pokrojonego w większe kawałki łososia. Ryba i tak się rozleci na mniejsze kawałeczki. Sól i pieprz dodajcie według uznania. Gdy nasz różowy król delikatnie się podsmaży, wlejcie śmietankę i trzymajcie na małym ogniu do zagotowania.
Polejcie makaron gotowym łososiem i sosem, posypcie pokrojoną pietruszką. Jeszcze tylko cytryna z boku talerzyka, ja wyciskam na swoją porcję, aż pół, ale to już jak kto woli ;)

Smacznego
Alicja

Obiecuję, że po następnej wizycie w mieście, gdzie Edith Piaf  'zdejmowała księżyc z nieba, gwiżdżąc na problemy i farbując włosy na blond', przyrządzę Wam ślimaki!

A mówiłam Wam, że mam skrzydła?
Dobranoc!

sobota, 3 listopada 2012

Babeczki cynamonowo - orzechowe

"Your words alone, could drive me tooooooo, a thousand teeeeears...
Then I'm reaaaaady to ruuuuun!"
   Przytrafił mi się ostatnio, syndrom zapętlonej piosenki (wszystko przez Ciebie Jakubie!). Słucham, słucham, słucham po tysiąckroć. Mało tego, że słucham, to śpiewam też. Przy komputerze, pod prysznicem, w autobusie, w kuchni, wszędzie. Najlepiej mi wychodzi fragment o tysiącach łez ;-) Odkąd pojawiła się Jessie Ware ze swoją "Ucieczką" nucę, gwiżdżę, wystukuję, wytuptuję, mruczę tę melodię. Chodząc czy siedząc, soulowo ruszam ramionami. Nie mogę się tylko zdecydować, czy wolę ruszać wolniej wraz z wśpiewywanymi słowami, czy nieco szybciej w takt uderzeń w tle. Prawe ramię do przodu, sekunda, lewe do przodu, sekunda, znów prawe, ręce unoszę na wysokość szyi, głową kołyszę na boki niczym moja cudowna Przyjaciółka na studniówce (całus Judytko!). 
   Przez to wszystko nastrój mam taki, że tylko śpiewać i grać na gitarze rosyjskie romanse (nie potrafię ), i wino pić do lustra. Chodzą za mną smaki piernikowe, korzenne. Powietrze gęstnieje, a wzrok szuka czegoś mięciutkiego, puszystego do jedzenia. I jak zamykam oczy to widzę okruszki ciasta, herbatę miodowo-imbirową, i ciepły kocyk. Zapachy goździków, orzechów, choć tylko w mojej głowie, otulają mnie z każdej  strony dokładnie.
   Moja wyobraźnia, wodziła mnie na pokuszenie kilka dni, aż w końcu postanowiłam coś upiec. W wyborze pomógł mi Donal Skehan, jego potrawy tak pięknie wyglądają! A smakują jeszcze lepiej. Jessie ustawiłam obok mikrofalówki, ucierałam lukier, podjadałam orzechy. W mojej małej, pomarańczowej kuchni, przez chwilę czułam się jak w bajkowej chatce na kurzej nóżce. Oto, co powstało:

Babeczki dyniowe, z cynamonem i orzechami





           

Na 12 babek potrzebne będą:
- 240 g. mąki
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody
- 200 g. cukru pudru
- 1 łyżeczka cynamonu
- 1/2 łyżeczki goździków (zmielonych)
- 1/2 łyżeczka tartego imbiru
- 80 ml. oleju
- 300 g. dyniowego puree
- 2 duże jajka

Na lukier:
- 90 g. cukru pudru
- 2 & 1/2 łyżki syropu klonowego/syropu z agawy/miodu
- 40 g. orzechów włoskich

Puree z dyni zróbcie tak samo jak przy 'Dyniowych pankejkach'. Piekarnik powinien być nagrzany do 180 stopni. Teraz wymieszajcie wszystkie suche składniki. Potem dodajcie mokre składniki, i mieszajcie drewnianą łyżką do uzyskania gładkiej masy. Podzielcie na 12 części, i nałóżcie 3/4 foremki.
Babki niech się pieką 20 minut, a międzyczasie ucieramy cukier puder z syropem klonowym.
Kiedy ostygną całkowicie, polewamy je lukrem i posypujemy kawałkami orzeszków ;-)

Brzuszki Tomusia i Patryka, były bardzo zadowolone. Pewnie Jessie i Jakubowi też by smakowały ;-)

Pyszności!
Alicja




niedziela, 28 października 2012

Dyniowe pancakes z jabłuszkami

   Za kilka dni Halloween, wszędzie już pomarańczowo od dyń, w sklepach na półkach królują kły wampirów, sztuczna krew, i wszelkiego rodzaju przebrania upiorów. Wszyscy się przebierają, robią groźne miny i udają, że gryzą znajomych. Wesoło. I choć raczej nie obchodzę tego święta, które przyplątało się do nas z Ameryki, to i w Wawrowie czuć jego nutkę. I siedząc dziś tutaj, przy białym Senorio de los santos, i ostatnich dwóch muffinach rozmarzyłam się, i poleciałam do krainy Warhammera. Miejsca gdzie występują stwory niewyobrażalne, bestie bezkształtne, potworne cuda i magia, z którą na pewno nie poradziłby sobie sami wiecie kto. I gdybym wychodziła na halloweenową potańcówkę, na pewno przebrałabym się, za jedną z tych nieziemskich postaci. W świecie Warhammera Inwazji można być dzielnym, płomiennobrodym krasnoludem, wysokim elfem, szamanem orków lub wielkim nieczystym sługą chaosu. A kiedy gramy w Inwazję, są emocje! Zbieramy żetony zasobów, wystawiamy jednostki, atakujemy stolicę przeciwnika. Jedno obrażenie, drugie, trzecie, i kiedy myślimy, że już po nim... wtedy bach ! wchodzi Grimgor, i pozamiatane ;-) Niejedną bitwę tak przegrałam. I stąd się biorą wojny domowe. Karty latają, żetony spadają, piski i wrzaski. Oj nie lubię przegrywać ;)
   Zupełnie inne emocje są przy gotowaniu. Widocznie równowaga w przyrodzie musi być. Gdy gramy, jestem wojownikiem, nie pozwalam dotykać swoich kart ani nawet dawać sobie całusów ;-)  Natomiast kiedy gotuję, lubię jak Tomasz przychodzi, wącha, szuka smaków, głaszcze mnie po plecach i przytula się, zaglądając przez ramię co tam w garnuszku się dzieje. Dziś z racji strasznego święta działo się mnóstwo. Było bardzo pomarańczowo, dyniowo i przesłodko.

Dyniowe pancakes z jabłuszkami








Potrzebne będą (porcja dla 3 osób):

Pankejki:
- 2 szklanki mąki
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 1/2 łyżeczki sody
- 1/2 łyżeczki soli
- 1&1/4 szklanki maślanki
- 1 szklanka puree z dyni
- 2 jaja lekko ubite
- 2 łyżki roztopionego masła

Jeśli nie dostaniecie, dyniowego puree w puszce, to bardzo łatwo je przyrządzić samemu. Dynię pokrójcie na kawałki  i wybierzcie pestki. Pozostały miąższ duście na patelni kilka minut. Kiedy dynia zmięknie, zgniećcie ją widelcem, aż do uzyskania papki. Dynie trzeba mocno odparować z wody, bądź odsączyć na sitku. Odstawiamy do ostygnięcia i już!

Wszystkie składniki połączcie razem w misce, mieszając delikatnie drewnianą łyżką. Jeśli zostaną grudki, to nic nie szkodzi. Smażcie na rozgrzanej patelni, niewielkie placuszki ;-) Z patelni ściągamy kiedy zbrązowieją.

Jabłuszkowa polewa:
- 2 duże jabłka
- cynamon
- syrop z agawy
- 2 łyżki masła

Jabłka pokrójcie w kawałki, posypcie cynamonem i włóżcie na patelnię, na masełko. Gdy zmiękną obróćcie na drugą stronę i podsmażcie chwilkę. Potem już tylko wystarczy polać je syropem z agawy, i potrzymać na małym ogniu, aż się zagrzeje.
Placuszki poukładajcie jeden na drugim, polejcie sosem i jabłuszkami. Witam, oto niebo ;-)

Smacznego,
Alicja

A oto co zostało z naszej dyni...





 

piątek, 26 października 2012

Jajo i grzanka

Niniejszy wpis dedykuję, mojemu najlepszemu Szwagrowi!
   Tak bardzo chciałam przygotować dziś pyszne śniadanie, aż... spóźniłam się do pracy ;-) A mówiłam, że nie umiem wstawać wcześnie. Dziś było pół godziny za późno. Tuż po otworzeniu oczu, miałam śniadaniowe olśnienie. Jajecznica. Zaraz potem myśl numer dwa: grzanka.
   Jajka są ekstra. Fajne jest to, że można podawać je na różne sposoby, i są bardzo łatwe w przygotowaniu. Chociaż, to nie lada sztuka ugotować jajko tak, aby białko się ścięło a żółtko było płynne. Mi zdarza się rzadko, najczęściej fuksem. Zawsze wtedy, kiedy się nie uda, zjadam tylko środek. Kolejnym żółciutkim cudeńkiem jest kogel-mogel. Tak tak, zajadałam się nim wraz z siostrą. Jeden był tylko z cukrem, drugi z kakao. I wsadzałyśmy palce, aż po sam spód szklanki, żeby wydobyć każdy ciągnący się kawałek tej słodyczy. Oczywiście nie ma kogla-mogla, bez konkursu ucierania. Na miejsca... gotowi... start! Zwycięzcą zostaje, siostra Magdusia ! ;-) Odpłacałam jej, notorycznym siedzeniem we wspólnym pokoju, kiedy przychodzili do niej chłopcy ;-) Gdy już nieco podrosłam, jajka w postaci jajecznicy, genialnie sprawdzały się jako posiłek na kaca. O tak! Zrobiona na masełku, z zarumienionymi parówkowymi kuleczkami, cebulką, solą i pieprzem, idealnie wpasowywała się w poranne studenckie jedzenie, po długich opowieściach o kosmosie. Sadzone, gotowane na miękko czy na twardo, każdy ma na nie swój ulubiony sposób. Można gorące, nie ścięte dokładnie żółtko maczać we frytce. Mmmmm... Ugotowane na twardo, smarować majonezem lub ćwikłą. Podawać z cholernie słonym bekonem, mini fasolką, tostami i czuć się jak Ela w koronie. Można też dla jajek, złapać kurę na... wędkę. Jest w naszym domu taka anegdota, opowiadająca o tym, jak to Tato mój kochany, zarzucając wędkę za płot sąsiadów, złapał kurę. Ptaszysko chyba nie przeżyło, ale sztama z sąsiadami trwa do dziś. Kurki to głupie stworzenia. Wystarczy im rzucić cokolwiek z werandy, i już przebierają tymi różowymi łapkami i grzebią w ziemi. Kogut natomiast... kogut, to sobie nie pozwoli na takie traktowanie ;-) Zdarzyło mi się przedrzeźniać jednego koguta. Nie był zadowolony, że ktoś śmie budzić razem z nim całe podwórko. Patrzył na mnie zadziornie jednym okiem, i piał jak tylko mógł najgłośniej. Głuptas. I tylko babuni Stasi się boi. Znam też przypadki, panowania kokoszek nad człowiekiem. Bo można bać się kurczaków ;-) Coś o tym wie, mój dobry kolega Łukasz! ;-)
A ja kury będę miała, w swoim maleńkim domku na końcu świata. I koguta, co bym miała komu dokuczać.
I wtedy Marta powie: "Nikt nie będzie miał, takich jaj jak ty!"      
 

Jajecznica na grzance, z suszonymi pomidorkami i rukolą.





Potrzebne będą:
- 4 kromki ciemnego chleba
- 4 jaja
- suszone pomidorki (mogą być w zalewie)
- kilka listków rukoli
- sól, pieprz
- masełko
- ząbek czosnku

6 suszonych pomidorków pokrójcie na małe kawałki, wrzućcie na patelnię. Nie trzeba ich odsączać jeśli są w oliwie, wtedy dajemy tylko odrobinę masełka, żeby jajka nam się nie przypiekły. Kiedy się podsmażą chwilkę, dodajemy roztrzepane jaja, rukolę, sól i pieprz. Ścinamy według uznania, ale tak by nie ciekło nam z kanapki.
Międzyczasie w opiekaczu "wyskakująca kanapka" lub piekarniku, pieczemy kromki chleba. Jeśli jesteście wielbicielami czosnku, to dodatkowo gotowe grzanki, można natrzeć jednym ząbkiem.
Teraz tylko połóżcie jajecznicę na chrupiące kanapeczki i podajcie do stołu.

I pamiętajcie kochani, kupując jajka, wybierajcie te z oznaczeniem 0 lub 1.
0 - oznacza to, że jaja pochodzą z fermy ekologicznej. Kury swobodnie chodzą po dworze, śpią w kurniku, karmione są pożywieniem bez dodatków chemicznych.
1- jaja chowu na wolnym wybiegu, kury żyją w kurniku ale mogą z niego wychodzić.

Życzę przyjemnego śniadania!
Alicja


Ps. dzisiaj w pisaniu pomagał Goran.



czwartek, 25 października 2012

Suszone pomidorki na jajku i fasolce.

Czas na herbatę!
    Chyba nie ma, nieodpowiedniej pory na herbatę. Można pić ją z każdym, zawsze i wszędzie. Zielona, czerwona, biała czy klasyczna czarna, każda ma w sobie coś zaskakującego. Nawet naszą prostą sagę, można zamienić, w baaaardzo przyjemne 5 minut. Wystarczy chcieć! Dodajemy do niej, co nam tylko do głowy przyjdzie i już.
Moim ulubionym smakiem, jest ostatnio czarna herbata z malinową konfiturą, którą przywiozła nam Danusia (za co dziękujemy pięknie i nie ukrywamy, że przydałoby się więcej ;-] ). 
Dżemik, a raczej przetarte maliny z syropem, są idealnie osłodzone. Dodaję dwie łyżeczki do gorącej, zaparzonej już odpowiednio herbaty i jestem w niebie ;-) Napar rozjaśnia się, nabiera lekko różowego koloru. Nosem wciągam, słodki zapach leśnych owoców. Maliny rozpuszczają się i tworzą, jakby malutkie galaretki, pływające po herbacianym morzu. Pierwszy łyk za pomocą łyżeczki. O jaaaaa.... koniec. Po mnie. Pestki plączą się miedzy zębami, aby zaraz potem wpaść do niecierpliwego brzuszka. Jest jeszcze lepiej, gdy mamy maliny z dodatkiem alkoholu. Wtedy ciepło trzyma się brzuszka, bardzo, bardzo, bardzo długo. Tak przyrządzony czaj, najlepiej smakuje wieczorem, pod kołdrą. Albo w nocy, gdy z rosyjskim artystą, wybieracie się do pobliskiej galerii, sprawdzić czy ktoś nie wcina Big Maca. Fanki 'Seksu w wielkim mieście', uśmiechają się teraz szeroko ;-) 
A rano? Przy śniadaniu, tradycyjna herbatka z cytryną i miodem. Choć ja wolę zamienić, cytrynę na limonkę. Ma znacznie ciekawszy aromat. O! Albo z zimnym mlekiem. Tak zwana bawarka. 
Popołudniowa przerwa w pracy z Olą, i zielona sencha z dodatkiem żurawiny, płatków jaśminu. Miło nam się dziś piło. Jutro powtórka! Leniwa niedziela w praskiej kuchni z Żanetką, i cynamonowa, mocno czarna herba.
Jesienne smarkania i herbata z sokiem z dzikiego bzu. Mam dwie znajome czarownice, które co roku przyrządzają pełne słoiki tego cudownego naparu. Słój był wielki, pełen i... wypity w 3 dni.  Walentynki, korzenny czaj z cukrowymi serduszkami. I tak mogłabym do jutra, bo smaków i zapachów zatopionych w kubkach, nie ma końca. 
    Ja tu pitu pitu, a miało być jeszcze o pomidorkach! Uwielbiam suszone pomidory. Wszystko w nich kocham. Kolor, smak, zapach, pomarszczenie. Są kapitalne. Jadłam je dziś, wczoraj, przedwczoraj. Zawsze zanim taki pomidorek znajdzie się w moich ustach, najpierw oglądam go z każdej strony, i wyobrażam sobie, jak pięknie był wystawiony na włoskie lub hiszpańskie słońce. Komponują się idealnie z czarnymi oliwkami. Poprawiają smak kanapek, mięs, zapiekanek czy pizzy.
Mają tylko jedną wadę, są drogie. Za małe opakowanie tych pomarszczonych perełek, trzeba zapłacić ponad 10 zł.
A jak nie ma pieniążków to trzeba sobie... samemu ususzyć ;-) Tak jest moi mili. Można stać się przez chwilę Davidem Copperfiieldem i zamienić swój piekarnik w Toskanię. ;-) Zatem, śniadanie sprzed kilku dni, i jak ususzyć pomidora ;-)


Suszone pomidorki na jajku i fasolce.





Na śniadanie dla dwóch osób, potrzebne będą:

- duży pomidor
- 1/2 cebuli
- zioła prowansalskie
- 2 ząbki czosnku
- pół puszki czerwonej fasoli
- 1/2 łyżeczka kminku
- sól i pieprz
- szczypta mielonej ostrej papryki
- 2 tortille
- oliwa z oliwek
- 2 jaja 
- kawałeczek żółtego sera

  
Pomidora pokrójcie na grube plastry, posmarujcie oliwą, posypcie ziołami prowansalskimi i ułóżcie na blaszce do pieczenia. Wstawcie do piekarnika na 150 stopni i suszcie przez kilka minut. Najlepiej smakują, kiedy skórka już lekko zbrązowieje i będzie bardzo pomarszczona. 
Posiekaną cebulkę i czosnek, podsmażamy na dwóch łyżeczkach oliwy. Dajemy cebulce tylko się zeszklić. Dodajemy fasolkę i przyprawy (sól, pieprz, kminek, czerwoną paprykę). Dusimy przez chwilę, tak by fasolka się zagrzała. 
Tortille podsmażamy z dwóch stron na patelni, na oliwie, sadzimy jajka według uznania. 
Na talerzykach ułóżcie tortille, pokryjcie ją fasolową mieszanką i posypcie serem. Na wierzchu układamy jajko i ususzone pomidory. Listki bazylii świetnie sprawdzą się jako dodatek między jednym pomidorkiem a drugim. 

Zróbcie sobie jutro pyszne śniadanie! 

Pomidorowe fakty: Suszone pomidory zachowują swe odżywcze właściwości. Są bogatym źródłem antyoksydantów oraz witaminy C. Co więcej, mają mało kalorii!


Przy dzisiejszym wpisie pomagała... 





wtorek, 23 października 2012

Bombowy chlebuś!

    Tak bardzo nie lubię, wstawać rano! Śpioch ze mnie największy! Nie żebym tam rzucała budzikami o ścianę. Co to, to nie. Ale wstawanie nigdy nie należało, do moich ulubionych porannych czynności. Bo jak tu wystawić stopę, spod tej ciężkiej, gorącej kołderki. No jak? Pod kołdrą wszystko jest stokroć lepsze! Spod pierzyny, lepiej ogląda się filmy. Słonecznik łatwiej się dłubie, a potem nawet okruszki na prześcieradle nie przeszkadzają. Można się mocno 'zakołderkować', i smyrać swoją stopą, stopę Ukochanego! I właśnie dlatego, śniadania zawsze schodziły na drugi plan.
    8:00 pobudka, i już gonią mnie smaki. Granulki białego sera, szczypiorek, rzodkiewka, pieprz i sól. Wszystko szybko, do słoiczka po miodzie. Do tego kanapka z rzodkiewkowymi kiełkami. Torba, kalendarz, całus, autobus. Potem było jeszcze milej! Herbata którą przyniosłam w zeszłym tygodniu, jeszcze się uchowała. Listki mięty zasadzone przez Mamcię Basię, rosnące pod winogronem, zasuszone w czerwonym pudełeczku. Rzecz jasna bez cukru. Brak słodyczy wyrównałam przy 'podobiadku' piernikowym latte. Mmmmmmm... Idealne proporcje; 35 ml espresso, 15 ml syropu, reszta mleka. Mocniej zagrzane, bezbąbelkowa pianka na górze. Autorka tego cudu: Marta. Ona doskonale wie, co lubię. Lokalizacja: moja była praca, miejsce miliona słodkości. Muffiny, migdały, maliny, tiramisu, suszona śliwka, fiołki, cappuccino po parysku, czekoladowy royal... Właśnie sobie przypomniałam, dlaczego tak bardzo lubiłam tam pracować. ;-) Spacer do domu przez pola i już jestem z wami.
    A dziś, propozycja na kolację: szybka w przygotowaniu, tania, lekka, wybuchowa. Przedłużająca życie, wzmacniająca serce i... podnosząca doznania erotyczne!


Kromki z serkiem i granatem.



Potrzebne będą:
1 granat (Kupując granat, weźcie go do ręki, musi być ciężki, skórka gładka i lśniąca)
2 kromki ciemnego chleba (Ja wybrałam razowy ze słonecznikiem)
śmietankowy serek do smarowania (Ten puszysty sprawdza się najlepiej)
2-4 listki pietruszki do dekoracji

Chleb smarujemy, grubo serkiem. Granat ciach na pół, i łyżeczką wydłubujemy czerwone pestki, które potem układamy na kanapkach. Dekorujemy pietruszką , wcinamy, a potem idziemy do sypialni ;-)

Na koniec jeszcze kilka zalet wybuchowego owocu.
- nawilża skórę
- zmniejsza ciśnienie krwi
- działa korzystnie przy astmie
- zapobiega procesom starzenia się

Smacznego moi wiecznie młodzi czytelnicy! ;*


poniedziałek, 22 października 2012

Winter is coming!

... więc trzeba robić zapasy na zimę i zapełniać brzuszki! Żeby były miłe, okrąglutkie i aby grzały nas w zimowe poranki. Ach tam! Najwyżej wasi chłopcy będą mówić na was "pączusie" A potem... http://www.youtube.com/watch?v=TYSNTy32PG0  ;-) (3 minuta). Moje podwórkowe wróble oprócz tego, że przynoszą sporo plotek ( ćwierkają, albo żeby być na czasie; tweetują prawie tak jak te ze "Śniadania na Plutonie" ) już zaczęły zbierać małe co nieco.
  Na dworze żółto, pomarańczowo, złoto-orzechowo. Uwielbiam stawać pod naszym ogromnym orzechem i wąchać jesień. Jesień którą czuć w spadających liściach, dymie z ogniska u sąsiada, brudnych łapach Kropczana, grzanym piwie z miodem i goździkami. Udała nam się jesień w tym roku. Niestety ostatnio wraz z kolorową pogodą ducha przyplątała się pierwsza grypa. Siedząc w domu i grzejąc tyłek pod kołdrą, co robiłam? Gotowałam. Oczywiście była masa czosnku, mleka z czosnkiem, kanapek z czosnkiem, kapsułek czosnkowych. Wszystko było z czosnkiem. Czosnek. Czosnek. Czosnek. Nawet mój Tomuś był czosnkowy. Wspierał mnie w tych śmierdzących chwilach i wcinał go ze mną. I tak; z miłości do jedzenia, z konieczności zmiany smaku, chęci dzielenia się i przede wszystkim dzięki przemiłym słowom Nastazji i Dominiki (ach ta świetlana przyszłość która nas czeka!) powstał "This is Alicious".

 Smaki, kolory, zapachy, puszyste konsystencje. To wszystko kieruje nasze dłonie po te pyszne potrawy.
Smaki, kolory, zapachy, puszyste konsystencje. Chwytamy, otwieramy usta i już jesteśmy w niebie. Czekoladki się rozpływają, orzechy chrupią między zębami, kardamon drażni nos, ser pleśniowy przykleja się do języka, winogrono pryska sokiem, a słodziutkie mleko z zupy mlecznej idealnie spływa po gardle.
Smaki, kolory, zapachy. Lubię!
Kochani! Poczekajcie! Muszę iść coś zjeść ;-) haha

 I tak od kilku dni, pichcimy. W kuchni bałagan, mamcia Basia nie pocieszona. Brukselka, dynia, wino, granat, całus, mąka kukurydziana, drugi całus, orzechy, majonez, widelec na podłodze, sól aaaaaaaa nie jeść! Zdjęcie! Pstryk! Dobra jest! I mamy bloga.

 Zatem smacznego.


 Pamiętacie to wspaniałe uczucie,  kiedy wchodzi się do babcinej piwnicy a tam słoiki pełne pyszności niczym mityczne skarby? Co za pytanie! Pewnie,że pamiętacie. Chciałoby się wszystkie je schować pod sweterek i uciec. Zanieść do najlepszego chemika, aby poznał ten cudowny składnik który sprawia, że topniejemy, jak te bałwanki na widok jabłuszek, buraczków czy wisienek.
Porzekadło XXI wieku mówi, że "dzisiejsza kobieta już nie gotuje jak swoja matka, ale pije jak swój ojciec" Eee tam! Kilkanaście dni temu postanowiłam być jak babcia. I ze swojej piwnicy zrobić magiczną jaskinię. Przed domem jabłka spadały z drzew. W szafce siedział cicho cynamon i czekał na swoją wielką chwilę.

KUCHNIA PEŁNA MIŁOŚCI I JABŁEK czyli gotujemy słoiki




Potrzebne będą:
- 2 kg. jabłek
- mielony cynamon
- kilka łyżek cukru
- słoiki
- ogromniasty garnek
- ścierka

Jabłka obieramy i kroimy w kawałeczki.
Opcja nr 1 - kompot
Pokrojone jabłka wrzucamy do słoika, dodajemy łyżek cukru, tyle na ile mamy ochotę, aby były słodkie.
Zalewamy wodą. Zakręcamy. Najlepiej poprosić mężczyznę. Będziemy mieć dobrze zakręcone słoiki a i mężczyzna zostanie doceniony ;-)
Opcja nr 2 - smażone np do szarlotki
Pokrojone jabłka smażymy na patelni z cukrem i cynamonem do momentu aż będą miękkie.
Siup do słoika i zakręcamy,

Do wielgachnego gara nalewamy wodę, 3/4 wysokości naszych słoików. Na spód kładziemy ściereczkę, aby nie popękały podczas gotowania. Gotujemy ok 30 minut. Po wyjęciu stawiamy je do góry nogami aż do ostygnięcia. I mamy, magiczną piwnicę ;-)
Ps. nie zapomnijcie o opisaniu słoików, będzie się jeszcze milej na nie patrzyło.