środa, 7 listopada 2012

Łosoś skąpany w słodkiej śmietance na piórach.

   Za oknem deszcz, chłód i zawierucha. Dlatego postanowiłam, że tutaj dziś będzie ciepło. Aleeee cieeeeeepło! Jakby powiedziała nasza kochana Monika! Tak...ciepło, cieplusio, cieplutko, najcieplej. A jak taka temperatura to i... wakacje. Wspomnienia, zdjęcia, pamiątki i przygoda. Wakacje 2011 były największą przygodą , jaką w swoim dwudziestosześcioletnim, cudownym życiu przeżyłam.
   "Pari, Pari!" - powtarzałam podekscytowana w kółko, kiedy prawie o północy znaleźliśmy się w samym sercu Paryża. Och, co za emocje! Kilka godzin podróży, na tylnim siedzeniu jeeepa. Między ukochanym Tomusiem, który dzielnie słuchał o polityce Belgii, a dziesięcioletnią dziewczynką, pokazującą mi swojego ulubionego misia, i włączającą "Marsjanie atakują" z angielskimi napisami, abym też mogła obejrzeć. Przemiłe dziecko! Ze stacji benzynowej już za Brugią, zabrała nas rodzinka belgów. Bardzo sympatyczni, otwarci ludzie. Sam Paryż... straszny! Ja się pytam, gdzie ta Coco, Dior, i  muzyka ze wszystkich komedii romantycznych! Zamiast tego usłyszeliśmy strzał, i opowieść o tym, jak to w parku tym, o tu, niedalekim, przechadzają się nocą transwestyci, prostytutki i inne dziwne rzeczy. Znaleźliśmy wspaniały hostel; wąsko, gorąco, szpitalne łóżka, pokój 4-osobowy, i w pokoju na posłaniu obok... zakochana para chińczyków. Nieźle! "Hi - Hi" I tak sobie wyznawaliśmy miłość w tym paryskim hoteliku, my po polsku, sąsiedzi po chińsku.
    Im wyżej słonce wzbijało się w niebo, tym było lepiej. Czarna sukienka, z przypiętą czerwoną różą, płaskie sandałki, dłuuuuuuuuga bagietka, przewodniki, i mieliśmy już prawdziwy "Pari Pari!" Kolorowymi uliczkami, między stolikami, turystami, spacerowaliśmy i wchłanialiśmy obcą kulturę, wszystkimi zmysłami. Pierwsze 'must be' - Luwr i niebotyczna kolejka. Znana wszystkim szklana piramida, miliony fleszy, jeden globtroter 'chwyta w palce' budowlę, drugi robi zdjęcie. W środku, głowa boli od przepychu, jasności i ciągłego ględzenia turystów. Mona Lisy nie zobaczysz, bo japończyki napierniczają, napierają, naskakują, podskakują z aparatami. Co za japończyki. Wieża Eiffla, nareszcie miejsce gdzie można odpocząć. Postanowiliśmy być bardzo romantyczni, jak tysiące znajdujących się tam osób, kupiliśmy wino, i siedzieliśmy na trawce pod jednym z siedmiu cudów świata.
    Nadeszła pora obiadowa, cóż piękniejszego w stolicy Francji! Jedzenie, wino, desery. Wodzeni za nos różnego rodzaju zapachami, zaglądając delikatnie francuzom w talerze, chodziliśmy z knajpki do knajpki, sprawdzając ceny (mieliśmy przed sobą jeszcze daleką podróż do Barcelony), długo szukając odpowiedniego miejsca. Kiedy wszystkie te potrawy na raz, i każdą z osobna widziałam już i czułam w brzuszku, te kuszące warzywa, zapiekanki, wino w kieliszkach, wtedy stało się coś niesłychanego. Tomuś powiedział: "Chcę chińszczyznę" Więc co? Miłość. A, że z miłości robi się różne głupoty, poszliśmy na chińczyka. To była jedna z dwóch, najgorszych potraw jakie w życiu jadłam. Na szczęście śmiechu było co niemiara, a już w kilka minut później lizałam przepyszne lody na poprawę humoru. Olbrzymia, waniliowa porcja, złożona z dwóch kul, w kruchym, cukrowym wafelku, jedzona nad Sekwaną, zatarła na zawsze ślad po makaronie z warzywami. Pamiętajcie, jeśli kiedyś, będąc w Paryżu, zdarzy wam się popełnić jakąś gafę, wtedy śmiało przypomnijcie sobie co zjadła na obiad Alka w krainie pyszności ;-)

   Nie bójcie się, nie będzie dziś chińszczyzny. Swoją obecnością, zaszczycił nas dziś król nad królami, jaśnie różowy Pan Łosoś. I oczywiście przepis nie pochodzi, z domu zgrabnej, giętkiej francuzki. Nie pochodzi nawet z miejsca występowania łososia, czyli z północnej części Atlantyku. Był znacznie bliżej, w Ławach.
Wspaniały kolor, zapach po upieczeniu. Gotowany, smażony, pieczony, grillowany - zawsze jest panem i władcą stołu. Jest drogi, dlatego nie zawsze mogę sobie na niego pozwolić, ale wtedy smak jest jeszcze bardziej intensywny. Zamknijcie oczy, i zobaczcie jak fantastycznie spływa po nim sok z cytryny.
Koniec! Gotujemy bo ślinka cieknie!

 Łosoś skąpany w słodkiej śmietance na piórach







Na romantyczny obiad we dwoje, lub miły wieczór z Przyjaciółką
potrzebne będą:

- 250 g łososia (może być wędzony)
- 250 g makaronu pióra
- 0,5 l śmietanki 30%
- jedna średnia cebulka
- sól i pieprz
-  świeża pietruszka
- cytryna
- łyżka oliwy

Makaronowe pióra ugotujcie w osolonej wodzie, tak by były al dente.
Cebulkę posiekajcie, i podsmażcie na oliwie, na patelni. Pozwólcie jej się tylko zeszklić, pamiętajcie, że nie może zbrązowieć. Do przygotowanej tak cebuli, dorzućcie pokrojonego w większe kawałki łososia. Ryba i tak się rozleci na mniejsze kawałeczki. Sól i pieprz dodajcie według uznania. Gdy nasz różowy król delikatnie się podsmaży, wlejcie śmietankę i trzymajcie na małym ogniu do zagotowania.
Polejcie makaron gotowym łososiem i sosem, posypcie pokrojoną pietruszką. Jeszcze tylko cytryna z boku talerzyka, ja wyciskam na swoją porcję, aż pół, ale to już jak kto woli ;)

Smacznego
Alicja

Obiecuję, że po następnej wizycie w mieście, gdzie Edith Piaf  'zdejmowała księżyc z nieba, gwiżdżąc na problemy i farbując włosy na blond', przyrządzę Wam ślimaki!

A mówiłam Wam, że mam skrzydła?
Dobranoc!

sobota, 3 listopada 2012

Babeczki cynamonowo - orzechowe

"Your words alone, could drive me tooooooo, a thousand teeeeears...
Then I'm reaaaaady to ruuuuun!"
   Przytrafił mi się ostatnio, syndrom zapętlonej piosenki (wszystko przez Ciebie Jakubie!). Słucham, słucham, słucham po tysiąckroć. Mało tego, że słucham, to śpiewam też. Przy komputerze, pod prysznicem, w autobusie, w kuchni, wszędzie. Najlepiej mi wychodzi fragment o tysiącach łez ;-) Odkąd pojawiła się Jessie Ware ze swoją "Ucieczką" nucę, gwiżdżę, wystukuję, wytuptuję, mruczę tę melodię. Chodząc czy siedząc, soulowo ruszam ramionami. Nie mogę się tylko zdecydować, czy wolę ruszać wolniej wraz z wśpiewywanymi słowami, czy nieco szybciej w takt uderzeń w tle. Prawe ramię do przodu, sekunda, lewe do przodu, sekunda, znów prawe, ręce unoszę na wysokość szyi, głową kołyszę na boki niczym moja cudowna Przyjaciółka na studniówce (całus Judytko!). 
   Przez to wszystko nastrój mam taki, że tylko śpiewać i grać na gitarze rosyjskie romanse (nie potrafię ), i wino pić do lustra. Chodzą za mną smaki piernikowe, korzenne. Powietrze gęstnieje, a wzrok szuka czegoś mięciutkiego, puszystego do jedzenia. I jak zamykam oczy to widzę okruszki ciasta, herbatę miodowo-imbirową, i ciepły kocyk. Zapachy goździków, orzechów, choć tylko w mojej głowie, otulają mnie z każdej  strony dokładnie.
   Moja wyobraźnia, wodziła mnie na pokuszenie kilka dni, aż w końcu postanowiłam coś upiec. W wyborze pomógł mi Donal Skehan, jego potrawy tak pięknie wyglądają! A smakują jeszcze lepiej. Jessie ustawiłam obok mikrofalówki, ucierałam lukier, podjadałam orzechy. W mojej małej, pomarańczowej kuchni, przez chwilę czułam się jak w bajkowej chatce na kurzej nóżce. Oto, co powstało:

Babeczki dyniowe, z cynamonem i orzechami





           

Na 12 babek potrzebne będą:
- 240 g. mąki
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- 1 łyżeczka sody
- 200 g. cukru pudru
- 1 łyżeczka cynamonu
- 1/2 łyżeczki goździków (zmielonych)
- 1/2 łyżeczka tartego imbiru
- 80 ml. oleju
- 300 g. dyniowego puree
- 2 duże jajka

Na lukier:
- 90 g. cukru pudru
- 2 & 1/2 łyżki syropu klonowego/syropu z agawy/miodu
- 40 g. orzechów włoskich

Puree z dyni zróbcie tak samo jak przy 'Dyniowych pankejkach'. Piekarnik powinien być nagrzany do 180 stopni. Teraz wymieszajcie wszystkie suche składniki. Potem dodajcie mokre składniki, i mieszajcie drewnianą łyżką do uzyskania gładkiej masy. Podzielcie na 12 części, i nałóżcie 3/4 foremki.
Babki niech się pieką 20 minut, a międzyczasie ucieramy cukier puder z syropem klonowym.
Kiedy ostygną całkowicie, polewamy je lukrem i posypujemy kawałkami orzeszków ;-)

Brzuszki Tomusia i Patryka, były bardzo zadowolone. Pewnie Jessie i Jakubowi też by smakowały ;-)

Pyszności!
Alicja